Potem jej powieki opadły. A ogień, chaos, śmierć i hałas zniknęły. Tak jak czerwonowłosa kobieta.
"Czarna Wdowa. Na zawsze czerwona" Margaret Stohl to świeża pozycja na polskim rynku. Powiedziałabym, że nawet bardzo świeża, albowiem swoją premierę będzie miała 12 października, czyli w środę. Tymczasem ja otrzymałam ją zaraz po tym, jak dotarła do wydawnictwa Zielona Sowa, z którym mam przyjemność współpracować. Przyznam, że długo się zastanawiałam, czy w ogóle podjąć się jej recenzji, bo jednak Marvel, Avengersi, komiksowi superbohaterowie i tym podobne to nie moja bajka. Choć w sumie to nie była moja bajka, bo aktualnie przede mną maraton wszystkich filmów z Natashą Romanoff. A wszystko za sprawą jednej książki, która coś we mnie skruszyła, coś zmieniła, czegoś nauczyła, a przede wszystkim zmarnowała trochę, trochę dużo moich łez. Bo "Czarna Wdowa. Na zawsze czerwona" to takie wynajęty morderca - masz wrażenie, że cię śledzi i grozi ci niebezpieczeństwo, a jednak i tak moment, w którym wbija ci nóż w serce jest najmniej oczekiwany, wręcz niespodziewany. Dlaczego? Cytując Romanoff, "To pytanie dobre dla gitarzystów i Amerykanów".